Poniższy artykuł, dotyczący moich wędrówek w 2009 r., ukazał się po raz pierwszy w wersji skróconej w Magazynie "Taternik" nr 2/2012 (332), a w pełnej na stronach internetowych Magazynu.
Późne lato i jesień to doskonały czas na trekking w Ladakhu. Poziom wody w rzekach opada umożliwiając przejście niektórymi, niedostępnymi latem szlakami. Siła nurtu rzek słabnie, przez co woda oczyszcza się z roztopowej zawiesiny i zyskuje niesamowity, szmaragdowy kolor. Słońce świeci nieco słabiej, pod mniejszym kątem, podkreślając barwną, jesienną szatę roślinności. Turystów jest mniej, a ludność lokalna przestaje być zajęta pracami polowymi i ma więcej czasu na kontakt z przybyszami.
Na początku września, po krótkiej wizycie w Delhi, wsiadłem na dworcu przy Bramie Kaszmirskiej w autobus do Kjelangu. Był to pojazd najniższej klasy: trzyosobowe siedzenia po prawej, za kierowcą, dwuosobowe po lewej. Oparcia niepochylane. Miejsca na nogi tyle, że ja – choć raczej niski – ledwie się mieszczę. Wniosłem plecak na dach, włożyłem do worka z tworzywa sztucznego dla ochrony przed kurzem i słabym deszczem, przywiązałem, chyba nawet przypiąłem łańcuchem. Miejsce miałem na szczęście po lewej, od strony korytarza, z przodu – to ważne ze względu na wyboiste drogi i twarde zawieszenie.
Ruszyliśmy chyba około szóstej wieczorem. Tłoczne, wieczorne Delhi, później nie mniej zatłoczona droga ekspresowa w stronę Czandigarhu. Sporo podróżnych, a przez to dużo przystanków – tego wysadzić tu, tamtego zabrać ze skrzyżowania sto metrów dalej. Chaos, który nawet jeśli jeszcze nie przestał mnie dziwić, to przynajmniej już nie denerwuje. Kilka razy zatrzymujemy się na dłużej. Wypatruję tych przystanków z utęsknieniem – to czas na rozprostowanie kości i okazja do wypicia kolejnej szklaneczki słodkiej herbaty z mlekiem, od której jestem chyba już uzależniony.
Za Czandigarhem droga zaczyna wspinać się po zboczach himalajskiego pasma Śiwalik. Na podjazdach autobus pnie się mozolnie, warcząc głośno silnikiem. Na zjazdach kierowca rozpędza pojazd, sprawnie radząc sobie na serpentynach. Głośno skrzypią hamulce. Z przestrachem obserwują ciemną drogę ci, którzy są tu pierwszy raz. Niejeden choruje, mało komu udaje się spać.
Wczesnym rankiem mijamy Manali – popularne miasteczko turystyczne. Wokół zielone, zalesione zbocza Himalajów, w górze ich nagie, ośnieżone, a miejscami zlodowacone, szczyty. Jedziemy wzdłuż rzeki Bjas; pniemy się coraz wyżej. Mijamy małe sklepiki z wywieszonymi na zewnątrz kombinezonami zimowymi. Tu turyści z południa Indii wypożyczają ubiory mające przygotować ich na pierwsze spotkanie ze śniegiem.
Las ustępuje miejsca nagim zboczom. Permanentnie naprawiana i niszczona przez wodę roztopową i osuwiska, nierówna droga wije się stromo w górę. Wraki pojazdów widoczne w dole, w dnach przepaści przypominają, że jazda tędy nie należy do bezpiecznych.
Przed przełęczą mijamy dziesiątki małych barów i liczne samochody, które od świtu zwożą tu z Manali turystów spragnionych śnieżnych wrażeń. Co i raz wyprzedzamy barwnie wymalowaną, wypełnioną ponad normę ciężarówkę. Wreszcie docieramy do Rohtang La, 3970 m n.p.m. – przełęczy na głównym grzbiecie himalajskiego masywu Pir Pandźal.
Po krótkim postoju autobus zjeżdża stromo w dół. Wjeżdżamy do krainy Lahaul. Krajobraz wokół diametralnie różni się od tego, który zostawiliśmy po południowej stronie przełęczy, w okolicach Manali. Lasów prawie nie ma. Dominują zielone, pastwiska pokrywające szerokie, otwarte doliny. W górze skalne ściany, lodowce i złowrogie szczyty.
Jedziemy wzdłuż rzeki Ćandry w dół jej biegu, aż do jej spotkania z Baghą w miejscowości Tandi. Stąd pozostaje już tylko kilka kilometrów do Kjelangu, głównej miejscowości regionu, celu pierwszego etapu podróży.
Kolejnego dnia odpoczywam i kupuję prowiant na około dwutygodniową wędrówkę. Większość turystów jadących do Leh (wymawiane jako 'Le', h na końcu jest bezdźwięczne) – stolicy Ladakhu, zatrzymuje się w Kjelangu (Keylong) tylko na noc. Lepiej jednak spędzić tu przynajmniej jeden cały dzień i dwie noce. Miejscowość położona jest na wysokości około 3100 m n.p.m. i jest doskonałym miejscem na aklimatyzację przed dalszą drogą w górę. To malownicza, mała osada przyklejona do stromego zbocza głębokiej, otoczonej potężnymi szczytami, doliny. Pretekstem do spacerów mogą być choćby położone w okolicy buddyjskie świątynie.
Ruszam w dalszą drogę. Autobusy do Leh odjeżdżają z Kjelangu przed świtem, a do celu dojeżdżają zwykle późnym wieczorem po pokonaniu kilku około pięciotysięcznych przełęczy. Po półtorej godzinie jazdy mijamy Darczę – miejsce startu popularnego szlaku wędrówkowego do Padumu (Padum) w Zaskarze (Zanskar).
Dalej wspinamy się stopniowo ku przełęczy Baralacza (4910 m n.p.m.; Baralacha La) i przez nią przeprawiamy się na północną stronę Himalajów Wysokich – najwyższego z pasm najwyższych gór świata. Góry te stanowią barierę dla napływającego z południa wilgotnego powietrza letniego monsunu. Tym samym, letnie opady monsunowe charakterystyczne dla Półwyspu Indyjskiego nie docierają na północ od tego miejsca. Stąd kolejna, diametralna zmiana w krajobrazie: bogate łąki Lahaulu zostały za nami, a teraz otaczają nas otwarte przestrzenie niemal nagich, suchych gór. Dość bujna zieleń pojawia się tylko w dnach dolin; na zboczach zaś dominuje rzadka roślinność wysokogórskiej pustyni. Drzew nie ma praktycznie wcale, krzewy występują wyłącznie w dnach sporych strumieni i rzek. Uprawy możliwe są wyłącznie na pracowicie nawadnianych tarasach, na terenach położonych poniżej 4000 m n.p.m. Autobus zjeżdża do Serczu – sporego obozowiska raczej niż miejscowości. Tu przebiega granica między stanem Himaćal Pradeś, do którego należy Lahaul, a Dżammu i Kaszmir, którego częścią jest Ladakh, do którego właśnie wjechaliśmy.
Około dwadzieścia kilometrów dalej znów jedziemy w górę. Kilkadziesiąt serpentyn wprowadza nas na przełęcz Neki La (4915m). Na chwilę zjeżdżamy w dół, by rozpocząć podjazd ponownie, tym razem do ponad pięciotysięcznej przełęczy Leczulung (Lachulung La). Później już w dół, do kresu mojej autobusowej podróży – położonego na wysokości około 4500 m letniego obozowiska: Pang.
To nie pierwsza moja wizyta w Pangu w tamtym sezonie. Na początku lipca skończyłem tu wędrówkę z położonej w Środkowym Ladakhu wsi Hemis. Planowałem wówczas dojść do Padumu w Zaskarze (Zanskarze) ale nie udało mi się pokonać przełęczy Morang La, na której wtedy zalegało jeszcze sporo śniegu. Tym razem w planach miałem pokonanie Morang La i ukończenie wędrówki w Zaskarze. Teraz, wczesną jesienią, śniegu powinno być niewiele, a i przejścia przez rzeki, których czekało mnie sporo, powinny być łatwiejsze.
Nieco przeciągam ciepły posiłek w jednej z namiotowych restauracji Pangu. Wiem co mnie czeka. Chcę odwlec dźwiganie plecaka, który wypełniony sprzętem biwakowym, prowiantem, paliwem do kuchenki, aparatem fotograficznym i dodatkowymi obiektywami, waży chyba sporo ponad 30 kilo. Nie spieszę się też do licznych przejść przez lodowatą, potężną rzekę Toze Czu, których – dobrze wiem – na tej trasie nie uniknę.
Ruszam. Na początku rzeka wije się od jednego stromego zbocza do drugiego wymuszając przekraczanie wody niemal przy każdym jej zakręcie. Wody jest znacznie mniej niż na początku lipca ale i tak sięga miejscami powyżej kolan. Nurt jest bystry i przez to przejście niebezpieczne. Temperatura wody jest taka, że palce nóg bolą z zimna już po kilkunastu sekundach. Chciałoby się biec, a trzeba spokojnie, dokładnie ustawiać kijki i stawiać kolejne kroki.
Biwak zakładam po trzech godzinach marszu, na rozległym zielonym tarasie, w miejscu gdzie dolina wyraźnie się rozszerza. Nocą okazuje się, że to błąd. Trawiasty taras nad rzeką jest wprawdzie znacznie przyjemniejszy niż płaskie, suche i pylaste miejsce położone kilkanaście metrów wyżej, ale wilgoć powoduje, że jest tu zimno. Budzę się przed świtem. Tropik pokrywa od wewnątrz warstewka lodu, trawę wokół – szron.
Miska kaszy manny przygotowanej na mleku z proszku, wzbogaconej orzechami i rodzynkami musi mi dać energię na cały dzień. Zjadam, pakuję się i ruszam. Przez kilka godzin udaje mi się uniknąć przekraczania rzeki – na lewy brzeg przechodzę dopiero niedaleko przed spotkaniem z płynącą z północnego-wschodu Zarą. Dalej idę w dół biegu połączonych rzek, które przecinają tu dość wąską doliną kilkusetmetrowe skalne pasmo. Według mapy, którą mam, najbardziej szczegółowej jaka istnieje, choć dalece mniej szczegółowej od tych, których używamy na wycieczkach górskich w Polsce, wzdłuż rzeki powinienem iść przez około osiem kilometrów, do kolejnej sporej bocznej doliny. Raz już tam jednak pobłądziłem i wiem, że tamtędy przejść się nie da. Trzeba iść cieniutką ścieżką trawersującą zbocze – owszem, wzdłuż rzeki, ale prawie trzysta metrów ponad jej dnem!
Wspinaczkę na przełęcz Morang rozpoczynam wczesnym rankiem z biwaku na wysokości powyżej 4600 m n.p.m. Podejście jest strome ale na szczęście śniegu prawie nie ma. Po trzech godzinach jestem na górze, 5355 m n.p.m. Pada mokry śnieg, podczas zejścia deszcz ze śniegiem, a niżej deszcz. To największy opad jaki widziałem w ciągu kilkumiesięcznego pobytu w Ladakhu.
Schodzę ponad 1200 m, do doliny Tsarab Czu – potężnej rzeki, płynącej od lodowców Himalajów Wysokich do Padumu w Zaskarze, gdzie Tsarab łączy się z rzeką Stod i dalej płynie jako Zaskar (Zanskar): główny dopływ Indusu w regionie. Biwak. Tym razem nie w samotności, bo w tym samym miejscu biwakuje spora grupa Brytyjczyków pod opieką kilku górali z Zaskaru.
Choć w ciągu dwóch kolejnych dni szlak prowadzi wzdłuż Tsarab Czu, w dół jej biegu, prawym brzegiem, bez konieczności przeprawy na drugą stronę, to wędrówka nie jest łatwa. Długi, żmudny marsz. To w górę, to w dół; przez grzbiety i nieduże przełęcze. Długimi trawersami, momentami w sporej ekspozycji, wysoko nad dnem doliny.
Plecak ciąży od chwili kiedy go zakładam. Chcę go natychmiast zdjąć, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że to nie ma sensu. Nie mogę się zbuntować, zatrzymać. Nie pozostaje nic innego jak iść naprzód.
Łapię rytm. Idę przez około godzinę, później odpoczywam piętnaście minut, czasami pół godziny. Ruszam. Wysiłek powoduje, że nie daję rady podążać za myślami. Przychodzą i odchodzą: wydarzenia z przeszłości, marzenia, plany. Czasami godzinami uporczywie wracają myśli o jedzeniu, czasami nie da się myśleć o niczym poza kolejnym oddechem, kolejnym krokiem.
Mijam kilka opuszczonych wiosek. Domy są jeszcze całe, część z nich nienaruszona. Jeszcze kilka lat temu ktoś w nich mieszkał. Tarasy uprawne są jednak nagie i suche.
Uprawy w Ladakhu mają szansę utrzymać się tylko tam, gdzie grunt jest nawadniany. Ladakhowie od setek lat budują i naprawiają kanały, które doprowadzają do wiosek wodę strumieni i rozdzielają ją na poszczególne tarasiki. Codziennie dbają o to, by każde poletko otrzymało odpowiednią ilość wody. Wody jednak zaczyna brakować. Wraz z zanikaniem lodowców, które są latem w Ladakhu praktycznie jedynym źródłem wody, wysychają strumienie. Bez nich życie jest niemożliwe więc górale zmuszeni są opuszczać miejsca w których ich przodkowie gospodarowali od wieków. Satak, Manule, Jarszun i Marszun – miejsca oznaczone na mapie jako wsie, są już tylko opuszczonymi osadami.
Dochodzę do miejsca, w którym do Tsarab Czu wpada rzeka Zara – znana mi sprzed kilku dni. Ja dotarłem tu przez przełęcz Morang, ona nieco dookoła, wąską, niedostępną doliną. Przed zbiegiem rzek jest dość solidny most umożliwiający przejście na lewy brzeg Tsarabu. Według mojej mapy na prawy brzeg, którym dalej prowadzi główna ścieżka, będę mógł przejść kawałek dalej, kolejnym mostem, a idąc lewym brzegiem uniknę przechodzenia przez Zarę, która już przed przełęczą Morang była potężną rzeką.
Przechodzę przez most. Ścieżka na początku jest bardzo wyraźna i dość szeroka. Idę nią dobre półtorej godziny, aż dochodzę do miejsca, gdzie się kończy – osuwisko zmiotło dalszą jej część. Mam dwie możliwości: cofnąć się do mostu lub przejść przez rzekę. Tsarab już przy pierwszym moim biwaku w jej dolinie wydawała się rzeką nie do przejścia, a przecież miejsce, w którym jestem znajduje się znacznie niżej i poniżej jej połączenia z Zarą – również dość potężną rzeką. Półtorej godziny marszu do mostu to jednak dużo, tym bardziej, że i tak czekałoby mnie niełatwe przejście przez Zarę, a później ze dwie godziny marszu do miejsca biwakowego.
Dolina jest w tym miejscu dość szeroka, rzeka płynie kilkoma, plączącymi się korytami. Postanawiam przejść. Najpierw przez jedno koryto, do wysepki. Niezbyt trudno. Zatrzymuję się na chwilę odpoczynku, głównie po to, by ogrzać stopy. Drugie koryto jest większe. Wybieram najszersze miejsce, gdzie nurt przenosi się z jednej strony na drugą. Idę pod prąd, starając się trzymać najpłytszego miejsca. Nurt jest bardzo silny – kijek wkładany w wodę prostopadle do dna momentalnie spychany jest przez prąd tak, że wbijam go pod ostrym kątem. Nie daję rady temu przeciwdziałać. Zimno przeszywa nogi bólem. Kijek, noga, kijek, noga: mozolnie, w skupieniu, powoli posuwam się naprzód. Wody jest prawie po pas, i nawet gdy zaczyna robić się płycej wiem, że to jeszcze nie koniec i muszę dalej iść ostrożnie, wolno. Brzeg! Jestem bezpieczny.
Wieczorem, na biwaku, znajomi Brytyjczycy pytają mnie czy plecak niosłem nad głową. Uśmiecham się, żartując, że w ten sposób to chyba tylko na amerykańskich filmach. Śmiejemy się, a ze mnie opadają emocje. Później rozmawiamy o kolejnym dniu. Na jednaj z map, którą mam, zaznaczona jest ścieżka prowadząca w dół Tsarab Czu, raz na jednym, raz na drugim jej brzegu. Brytyjczycy nie wybierają się tędy. Ich przewodnicy twierdzą, że droga ta jest niedostępna dla koni, które niosą bagaże grupy, i ogólnie jest dość niebezpieczna. Nikt nie mówi wprost, bym tamtędy nie szedł ale delikatnie wyjaśniają, że szlak ten trawersuje strome zbocza doliny, jest rzadko uczęszczany, a ścieżka w wielu miejscach może być zniszczona przez osuwiska – podobnie jak ta, która zmusiła mnie do przekraczania rzeki. Ostatecznie decyduję się iść drogą alternatywną, tą samą co grupa, z czego wszyscy wyraźnie są zadowoleni.
Alternatywna droga wymaga przejścia kilku przełęczy, z których najwyższa znajduje się tysiąc dwieście metrów wyżej niż biwak. Dojście do miejsca kolejnego biwaku zajmuje prawie dziesięć godzin. Na dodatek, między biwakami nie ma wody więc trzeba nieść potężne jej zapasy – dodatkowe obciążenie.
Po chwili marszu dnem bocznej dolinki rozpoczyna się bardzo strome podejście na pierwszą przełęcz. Wyraźna ścieżka zygzakuje po stromym zboczu. Kawałek łagodniej, a później znów stromo.
Z przełęczy długim trawersem do podnóża kolejnego podejścia. Stromo i wysoko, a więc bardzo ciężko. Sześć godzin po opuszczeniu biwaku dochodzę do przełęczy Gotunta, prawie 5150 m n.p.m. Po przeciwnej jej stronie jest obszerna dolina i długi trawers obchodzący ją dookoła, prowadzący ku Nialo Kuntse La – ostatniej przełęczy do pokonania w tym dniu.
Do biwaku dochodzę tuż przed zmrokiem. Obsługa brytyjskiej grupy dotarła tu już znacznie wcześniej i zdążyła rozłożyć obóz. Brytyjczycy przyszli kilkadziesiąt minut przede mną i właśnie szykują się do posiłku. Ja, zanim zjem, muszę rozpakować plecak, rozbić namiot, ugotować. Zanim skończę posiłek będzie już całkiem ciemno, a po posiłku sił starczy ledwie na to, by spojrzeć na mapę i przeanalizować drogę kolejnego dnia. Rano wstanę przed świtem, przygotuję posiłek, zjem i po podstawowej toalecie rozpocznę pakowanie. Zanim ruszę będę pewnie już głodny, a zanim zjem ponownie minie kilka godzin ciężkiego marszu.
Po co? Odkąd podróżuję, jestem przekonany, że samotne zwiedzanie to jedna z tych aktywności, w której możemy doświadczać niezależności i wolności w stopniu, w jakim w innych sytuacjach jest to niemożliwe. Jesteśmy panami naszego czasu. Nic lub niewiele musimy. Mało jest sytuacji czy warunków, od których zależą nasze działania, nie ma nikogo, z kim musielibyśmy zawierać kompromisy, kto organizowałby nam czas.
Podczas samotnej wędrówki górskiej ilość i waga uwarunkowań zewnętrznych spada jeszcze bardziej. Nasze poczynania ale i nasz los zależy tylko od nas. Z każdym krokiem podejmujemy własne decyzje, na które wpływa niewiele ponad naszą kondycję i stan zdrowia, zasobność zapasów prowiantu w plecaku, pogodę.
Wraz ze wzrostem niezależności rośnie jednak również odpowiedzialność. Złe decyzje kosztują – chociażby konieczność dodatkowego podejścia, czy marznięcie nocą. Staramy się więc ich unikać. Uczymy się postępować rozsądnie i odpowiedzialnie.
Najważniejszy jednak chyba jest spokój. Wewnętrzne wyciszenie, które bierze się z długotrwałego przebywania z dala od nowoczesności i technologii, z bezkresnych przestrzeni, z rytmu dnia, a pewnie i z miarowych oddechów i uspokojenia myśli.
Jest też odkrywanie świata i samego siebie. Każdy krok, każdy zakręt doliny, to droga w nowy nieznany zakątek, to niespodzianki i zachwyty. Jakże to różne od codziennej rutyny miejskiego życia! Spotkania z ludźmi, goszczenie w ich domach, to podobnie: poznawanie nieznanego, nierzadko zaskakującego. Wreszcie własne zachowania: niecodzienne, nowe, bo nowy i niecodzienny jest świat, który nas otacza i to co robimy. To, jak funkcjonujemy w obliczu tych nowych, daje nam nową wiedzę o nas samych, wiedzę, której być może inaczej byśmy nie zdobyli.
Po kolejnych dwóch dniach docieram do klasztoru Puktal. To jedno z najbardziej niezwykłych miejsc w Ladakhu. Mnisie chatki przyklejone są do niemal pionowego zbocza wąskiej w tym miejscu doliny Tsarab Czu. Ponad nimi, na górze, w grocie znajdują się klasztorne świątynie. Choć historia klasztoru nie jest dokładnie znana, to mówi się, że jego korzenie sięgają XI w., kiedy Buddyzm rozprzestrzeniał się po Ladakhu z zachodu – z obszarów muzułmańskiego dziś Kaszmiru. Dziś, klasztor należy do tradycji Gelugpa buddyzmu tybetańskiego, która dotarła do Ladakhu w XV wieku z Tybetu. To ta sama tradycja, której zwierzchnikiem jest Dalajlama.
W Puktalu mieszka obecnie ponad 50 mnichów. Klasztor jest nie tylko otwarty dla turystów ale i bardzo gościnny. Można nie tylko uczestniczyć w większości nabożeństw ale i spożywać z mnichami posiłki oraz nocować w klasztornym pokoju gościnnym. To trochę jak podróż w czasie, bo chociaż wielu mnichów mówi po angielsku, używa telefonów, a i pewnie umie korzystać z komputera, to wrażenie jest takie, jakby w samym klasztorze zmieniło się niewiele od średniowiecza!
Choć z Puktalu można dotrzeć do Padumu – głównej miejscowości Zaskaru – łatwą i popularną drogą wzdłuż Tsarab Czu, ja wybieram inną. Cofam się trochę znaną mi ścieżką prowadzącą w górę Tsarabu, a później idę w stronę kolejnej przełęczy. Tutaj też mam porachunki. Chciałem tędy przejść wczesnym latem, ale okazało się, że poziom wody w rzece Szingri spowodowany topniejącym śniegiem jest o tej porze roku zbyt wysoki. Szlak dostępny jest tylko jesienią.
Rzeka nie jest duża ale jej dolina wąska, woda dość głęboka, a prąd dość bystry nawet we wrześniu. Na dodatek trzeba przez nią przejść kilkadziesiąt razy. Zimno. Nieco wyżej, gdzie spotyka się kilka dopływów, a dolina jest znacznie szersza, brzegi porośnięte są zaroślami wierzbowymi, a zbocza doliny pokrywają bujne – jak na Ladackie warunki – łąki. Nie ma tu wsi, ale górale z okolicy przyprowadzają tu jaki na letni wypas. Jesienią przychodzą tu spędzić zwierzęta z powrotem do wioski, ale zanim to zrobią, zbierają gałęzie wierzb – obok suszonych i gromadzonych przez całe lato zwierzęcych odchodów służyć będą zimą za opał ogrzewający domostwa i umożliwiający przygotowanie posiłków.
Ostatnia przełęcz na mojej drodze – Stongde La – wznosi się prawie 5200 m n.p.m. Podejście zaczynam z dużej odległości, z biwaku położonego 4200 m n.p.m. i w efekcie na szczyt docieram prawie po ośmiu godzinach, niemal o zachodzie słońca. Po drugiej stronie niemal zbiegam, pokonując prawie dziesięciokilometrową odległość i ponad kilometr różnicy wysokości w dwie godziny. Kończę dzień, a tym samym dwutygodniową wędrówkę, w klasztorze Stongde. Miejsce to położone jest na końcu grzbietu, wysoko ponad dnem szerokiej w tym miejscu na kilka kilometrów doliny rzeki Zaskar. Rozpościerają się stąd niesamowite widoki na dolinę, położoną u stup klasztoru, ponad dwieście metrów niżej, wieś Stongde oraz potężne pasmo górskie Himalajów Wysokich.
Stongde to dla mnie kres wędrówki z Pangu. Jesień jednak się nie kończy. Nie kończy się też czas, który mogę spędzić w Ladakhu. Następnego dnia jadę autobusikiem do Padumu, skąd po kilku dniach odpoczynku ruszę na kolejną wędrówkę po górach Ladakhu.
Nazwy geograficzne ujęte w opracowaniu Komisji Nazewniczej przy Głównym Geodecie Kraju podano wg zaleceń tej komisji, a pozostałe wg własnej propozycji. Dla jasności podaję spis użytych nazw oraz ich zapis stosowany najczęściej w opracowaniach anglojęzycznych: Bagha (Bagha), Baralacza La (Baralacha La), Bjas (Beas), Czandigarh (Chandigarh), Ćandra (Chandra), Darcza (Darcha), Dżammu i Kaszmir (Jammu and Kashmir), Gotunta La (Gotunta La), Hemis (Hemis), Himaćal Pradeś (Himachal Pradesh), Jarszun (Yarshun), Kjelang (Keylong), Lahaul (Lahaul), Leczulung (Lachulung La), Leh (Leh), Manule (Manule), Marszun (Marshun), Morang La (Morang La), Neki La (Nakee La), Nialo Kuntse La (Nyalo Kuntse La), Padum (Padum), Pang (Pang), Pir Pandźal (Pir Panjal), Puktal (Phukthal), Rohtang La (Rohtang La), Satak (Satak), Serczu (Serchu), Stod (Stod), Stongde (Stongde), Szingri Czu (Shingri Chu), Śiwalik (Shiwalik), Tandi (Tandi), Toze Czu (Toze Chu), Tsarab Czu (Tsarab Chu), Zara Czu (Zara Chu), Zaskar (Zanskar). Zobacz też ten wpis dotyczący nazw geograficznych na moim blogu.
Powyższe zdjęcia zostały wykonane aparatem Canon F-1 na materiale odwracalnym Fuji. Zapraszam do obejrzenia zdjęć tej części Ladakhu:
Kopia tego postu dostępna jest w serwisie Blogspot.com. Jeśli masz ochotę skomentować – możesz zrobić to tam.
Na początku września, po krótkiej wizycie w Delhi, wsiadłem na dworcu przy Bramie Kaszmirskiej w autobus do Kjelangu. Był to pojazd najniższej klasy: trzyosobowe siedzenia po prawej, za kierowcą, dwuosobowe po lewej. Oparcia niepochylane. Miejsca na nogi tyle, że ja – choć raczej niski – ledwie się mieszczę. Wniosłem plecak na dach, włożyłem do worka z tworzywa sztucznego dla ochrony przed kurzem i słabym deszczem, przywiązałem, chyba nawet przypiąłem łańcuchem. Miejsce miałem na szczęście po lewej, od strony korytarza, z przodu – to ważne ze względu na wyboiste drogi i twarde zawieszenie.
Ruszyliśmy chyba około szóstej wieczorem. Tłoczne, wieczorne Delhi, później nie mniej zatłoczona droga ekspresowa w stronę Czandigarhu. Sporo podróżnych, a przez to dużo przystanków – tego wysadzić tu, tamtego zabrać ze skrzyżowania sto metrów dalej. Chaos, który nawet jeśli jeszcze nie przestał mnie dziwić, to przynajmniej już nie denerwuje. Kilka razy zatrzymujemy się na dłużej. Wypatruję tych przystanków z utęsknieniem – to czas na rozprostowanie kości i okazja do wypicia kolejnej szklaneczki słodkiej herbaty z mlekiem, od której jestem chyba już uzależniony.
Za Czandigarhem droga zaczyna wspinać się po zboczach himalajskiego pasma Śiwalik. Na podjazdach autobus pnie się mozolnie, warcząc głośno silnikiem. Na zjazdach kierowca rozpędza pojazd, sprawnie radząc sobie na serpentynach. Głośno skrzypią hamulce. Z przestrachem obserwują ciemną drogę ci, którzy są tu pierwszy raz. Niejeden choruje, mało komu udaje się spać.
Wczesnym rankiem mijamy Manali – popularne miasteczko turystyczne. Wokół zielone, zalesione zbocza Himalajów, w górze ich nagie, ośnieżone, a miejscami zlodowacone, szczyty. Jedziemy wzdłuż rzeki Bjas; pniemy się coraz wyżej. Mijamy małe sklepiki z wywieszonymi na zewnątrz kombinezonami zimowymi. Tu turyści z południa Indii wypożyczają ubiory mające przygotować ich na pierwsze spotkanie ze śniegiem.
Las ustępuje miejsca nagim zboczom. Permanentnie naprawiana i niszczona przez wodę roztopową i osuwiska, nierówna droga wije się stromo w górę. Wraki pojazdów widoczne w dole, w dnach przepaści przypominają, że jazda tędy nie należy do bezpiecznych.
Przed przełęczą mijamy dziesiątki małych barów i liczne samochody, które od świtu zwożą tu z Manali turystów spragnionych śnieżnych wrażeń. Co i raz wyprzedzamy barwnie wymalowaną, wypełnioną ponad normę ciężarówkę. Wreszcie docieramy do Rohtang La, 3970 m n.p.m. – przełęczy na głównym grzbiecie himalajskiego masywu Pir Pandźal.
Po krótkim postoju autobus zjeżdża stromo w dół. Wjeżdżamy do krainy Lahaul. Krajobraz wokół diametralnie różni się od tego, który zostawiliśmy po południowej stronie przełęczy, w okolicach Manali. Lasów prawie nie ma. Dominują zielone, pastwiska pokrywające szerokie, otwarte doliny. W górze skalne ściany, lodowce i złowrogie szczyty.
Jedziemy wzdłuż rzeki Ćandry w dół jej biegu, aż do jej spotkania z Baghą w miejscowości Tandi. Stąd pozostaje już tylko kilka kilometrów do Kjelangu, głównej miejscowości regionu, celu pierwszego etapu podróży.
Kolejnego dnia odpoczywam i kupuję prowiant na około dwutygodniową wędrówkę. Większość turystów jadących do Leh (wymawiane jako 'Le', h na końcu jest bezdźwięczne) – stolicy Ladakhu, zatrzymuje się w Kjelangu (Keylong) tylko na noc. Lepiej jednak spędzić tu przynajmniej jeden cały dzień i dwie noce. Miejscowość położona jest na wysokości około 3100 m n.p.m. i jest doskonałym miejscem na aklimatyzację przed dalszą drogą w górę. To malownicza, mała osada przyklejona do stromego zbocza głębokiej, otoczonej potężnymi szczytami, doliny. Pretekstem do spacerów mogą być choćby położone w okolicy buddyjskie świątynie.
Ruszam w dalszą drogę. Autobusy do Leh odjeżdżają z Kjelangu przed świtem, a do celu dojeżdżają zwykle późnym wieczorem po pokonaniu kilku około pięciotysięcznych przełęczy. Po półtorej godzinie jazdy mijamy Darczę – miejsce startu popularnego szlaku wędrówkowego do Padumu (Padum) w Zaskarze (Zanskar).
Dalej wspinamy się stopniowo ku przełęczy Baralacza (4910 m n.p.m.; Baralacha La) i przez nią przeprawiamy się na północną stronę Himalajów Wysokich – najwyższego z pasm najwyższych gór świata. Góry te stanowią barierę dla napływającego z południa wilgotnego powietrza letniego monsunu. Tym samym, letnie opady monsunowe charakterystyczne dla Półwyspu Indyjskiego nie docierają na północ od tego miejsca. Stąd kolejna, diametralna zmiana w krajobrazie: bogate łąki Lahaulu zostały za nami, a teraz otaczają nas otwarte przestrzenie niemal nagich, suchych gór. Dość bujna zieleń pojawia się tylko w dnach dolin; na zboczach zaś dominuje rzadka roślinność wysokogórskiej pustyni. Drzew nie ma praktycznie wcale, krzewy występują wyłącznie w dnach sporych strumieni i rzek. Uprawy możliwe są wyłącznie na pracowicie nawadnianych tarasach, na terenach położonych poniżej 4000 m n.p.m. Autobus zjeżdża do Serczu – sporego obozowiska raczej niż miejscowości. Tu przebiega granica między stanem Himaćal Pradeś, do którego należy Lahaul, a Dżammu i Kaszmir, którego częścią jest Ladakh, do którego właśnie wjechaliśmy.
Około dwadzieścia kilometrów dalej znów jedziemy w górę. Kilkadziesiąt serpentyn wprowadza nas na przełęcz Neki La (4915m). Na chwilę zjeżdżamy w dół, by rozpocząć podjazd ponownie, tym razem do ponad pięciotysięcznej przełęczy Leczulung (Lachulung La). Później już w dół, do kresu mojej autobusowej podróży – położonego na wysokości około 4500 m letniego obozowiska: Pang.
To nie pierwsza moja wizyta w Pangu w tamtym sezonie. Na początku lipca skończyłem tu wędrówkę z położonej w Środkowym Ladakhu wsi Hemis. Planowałem wówczas dojść do Padumu w Zaskarze (Zanskarze) ale nie udało mi się pokonać przełęczy Morang La, na której wtedy zalegało jeszcze sporo śniegu. Tym razem w planach miałem pokonanie Morang La i ukończenie wędrówki w Zaskarze. Teraz, wczesną jesienią, śniegu powinno być niewiele, a i przejścia przez rzeki, których czekało mnie sporo, powinny być łatwiejsze.
Nieco przeciągam ciepły posiłek w jednej z namiotowych restauracji Pangu. Wiem co mnie czeka. Chcę odwlec dźwiganie plecaka, który wypełniony sprzętem biwakowym, prowiantem, paliwem do kuchenki, aparatem fotograficznym i dodatkowymi obiektywami, waży chyba sporo ponad 30 kilo. Nie spieszę się też do licznych przejść przez lodowatą, potężną rzekę Toze Czu, których – dobrze wiem – na tej trasie nie uniknę.
Ruszam. Na początku rzeka wije się od jednego stromego zbocza do drugiego wymuszając przekraczanie wody niemal przy każdym jej zakręcie. Wody jest znacznie mniej niż na początku lipca ale i tak sięga miejscami powyżej kolan. Nurt jest bystry i przez to przejście niebezpieczne. Temperatura wody jest taka, że palce nóg bolą z zimna już po kilkunastu sekundach. Chciałoby się biec, a trzeba spokojnie, dokładnie ustawiać kijki i stawiać kolejne kroki.
Miska kaszy manny przygotowanej na mleku z proszku, wzbogaconej orzechami i rodzynkami musi mi dać energię na cały dzień. Zjadam, pakuję się i ruszam. Przez kilka godzin udaje mi się uniknąć przekraczania rzeki – na lewy brzeg przechodzę dopiero niedaleko przed spotkaniem z płynącą z północnego-wschodu Zarą. Dalej idę w dół biegu połączonych rzek, które przecinają tu dość wąską doliną kilkusetmetrowe skalne pasmo. Według mapy, którą mam, najbardziej szczegółowej jaka istnieje, choć dalece mniej szczegółowej od tych, których używamy na wycieczkach górskich w Polsce, wzdłuż rzeki powinienem iść przez około osiem kilometrów, do kolejnej sporej bocznej doliny. Raz już tam jednak pobłądziłem i wiem, że tamtędy przejść się nie da. Trzeba iść cieniutką ścieżką trawersującą zbocze – owszem, wzdłuż rzeki, ale prawie trzysta metrów ponad jej dnem!
Plecak ciąży od chwili kiedy go zakładam. Chcę go natychmiast zdjąć, ale po chwili zdaję sobie sprawę, że to nie ma sensu. Nie mogę się zbuntować, zatrzymać. Nie pozostaje nic innego jak iść naprzód.
Łapię rytm. Idę przez około godzinę, później odpoczywam piętnaście minut, czasami pół godziny. Ruszam. Wysiłek powoduje, że nie daję rady podążać za myślami. Przychodzą i odchodzą: wydarzenia z przeszłości, marzenia, plany. Czasami godzinami uporczywie wracają myśli o jedzeniu, czasami nie da się myśleć o niczym poza kolejnym oddechem, kolejnym krokiem.
Mijam kilka opuszczonych wiosek. Domy są jeszcze całe, część z nich nienaruszona. Jeszcze kilka lat temu ktoś w nich mieszkał. Tarasy uprawne są jednak nagie i suche.
Uprawy w Ladakhu mają szansę utrzymać się tylko tam, gdzie grunt jest nawadniany. Ladakhowie od setek lat budują i naprawiają kanały, które doprowadzają do wiosek wodę strumieni i rozdzielają ją na poszczególne tarasiki. Codziennie dbają o to, by każde poletko otrzymało odpowiednią ilość wody. Wody jednak zaczyna brakować. Wraz z zanikaniem lodowców, które są latem w Ladakhu praktycznie jedynym źródłem wody, wysychają strumienie. Bez nich życie jest niemożliwe więc górale zmuszeni są opuszczać miejsca w których ich przodkowie gospodarowali od wieków. Satak, Manule, Jarszun i Marszun – miejsca oznaczone na mapie jako wsie, są już tylko opuszczonymi osadami.
Dochodzę do miejsca, w którym do Tsarab Czu wpada rzeka Zara – znana mi sprzed kilku dni. Ja dotarłem tu przez przełęcz Morang, ona nieco dookoła, wąską, niedostępną doliną. Przed zbiegiem rzek jest dość solidny most umożliwiający przejście na lewy brzeg Tsarabu. Według mojej mapy na prawy brzeg, którym dalej prowadzi główna ścieżka, będę mógł przejść kawałek dalej, kolejnym mostem, a idąc lewym brzegiem uniknę przechodzenia przez Zarę, która już przed przełęczą Morang była potężną rzeką.
Przechodzę przez most. Ścieżka na początku jest bardzo wyraźna i dość szeroka. Idę nią dobre półtorej godziny, aż dochodzę do miejsca, gdzie się kończy – osuwisko zmiotło dalszą jej część. Mam dwie możliwości: cofnąć się do mostu lub przejść przez rzekę. Tsarab już przy pierwszym moim biwaku w jej dolinie wydawała się rzeką nie do przejścia, a przecież miejsce, w którym jestem znajduje się znacznie niżej i poniżej jej połączenia z Zarą – również dość potężną rzeką. Półtorej godziny marszu do mostu to jednak dużo, tym bardziej, że i tak czekałoby mnie niełatwe przejście przez Zarę, a później ze dwie godziny marszu do miejsca biwakowego.
Dolina jest w tym miejscu dość szeroka, rzeka płynie kilkoma, plączącymi się korytami. Postanawiam przejść. Najpierw przez jedno koryto, do wysepki. Niezbyt trudno. Zatrzymuję się na chwilę odpoczynku, głównie po to, by ogrzać stopy. Drugie koryto jest większe. Wybieram najszersze miejsce, gdzie nurt przenosi się z jednej strony na drugą. Idę pod prąd, starając się trzymać najpłytszego miejsca. Nurt jest bardzo silny – kijek wkładany w wodę prostopadle do dna momentalnie spychany jest przez prąd tak, że wbijam go pod ostrym kątem. Nie daję rady temu przeciwdziałać. Zimno przeszywa nogi bólem. Kijek, noga, kijek, noga: mozolnie, w skupieniu, powoli posuwam się naprzód. Wody jest prawie po pas, i nawet gdy zaczyna robić się płycej wiem, że to jeszcze nie koniec i muszę dalej iść ostrożnie, wolno. Brzeg! Jestem bezpieczny.
Alternatywna droga wymaga przejścia kilku przełęczy, z których najwyższa znajduje się tysiąc dwieście metrów wyżej niż biwak. Dojście do miejsca kolejnego biwaku zajmuje prawie dziesięć godzin. Na dodatek, między biwakami nie ma wody więc trzeba nieść potężne jej zapasy – dodatkowe obciążenie.
Po chwili marszu dnem bocznej dolinki rozpoczyna się bardzo strome podejście na pierwszą przełęcz. Wyraźna ścieżka zygzakuje po stromym zboczu. Kawałek łagodniej, a później znów stromo.
Z przełęczy długim trawersem do podnóża kolejnego podejścia. Stromo i wysoko, a więc bardzo ciężko. Sześć godzin po opuszczeniu biwaku dochodzę do przełęczy Gotunta, prawie 5150 m n.p.m. Po przeciwnej jej stronie jest obszerna dolina i długi trawers obchodzący ją dookoła, prowadzący ku Nialo Kuntse La – ostatniej przełęczy do pokonania w tym dniu.
Po co? Odkąd podróżuję, jestem przekonany, że samotne zwiedzanie to jedna z tych aktywności, w której możemy doświadczać niezależności i wolności w stopniu, w jakim w innych sytuacjach jest to niemożliwe. Jesteśmy panami naszego czasu. Nic lub niewiele musimy. Mało jest sytuacji czy warunków, od których zależą nasze działania, nie ma nikogo, z kim musielibyśmy zawierać kompromisy, kto organizowałby nam czas.
Podczas samotnej wędrówki górskiej ilość i waga uwarunkowań zewnętrznych spada jeszcze bardziej. Nasze poczynania ale i nasz los zależy tylko od nas. Z każdym krokiem podejmujemy własne decyzje, na które wpływa niewiele ponad naszą kondycję i stan zdrowia, zasobność zapasów prowiantu w plecaku, pogodę.
Wraz ze wzrostem niezależności rośnie jednak również odpowiedzialność. Złe decyzje kosztują – chociażby konieczność dodatkowego podejścia, czy marznięcie nocą. Staramy się więc ich unikać. Uczymy się postępować rozsądnie i odpowiedzialnie.
Najważniejszy jednak chyba jest spokój. Wewnętrzne wyciszenie, które bierze się z długotrwałego przebywania z dala od nowoczesności i technologii, z bezkresnych przestrzeni, z rytmu dnia, a pewnie i z miarowych oddechów i uspokojenia myśli.
Jest też odkrywanie świata i samego siebie. Każdy krok, każdy zakręt doliny, to droga w nowy nieznany zakątek, to niespodzianki i zachwyty. Jakże to różne od codziennej rutyny miejskiego życia! Spotkania z ludźmi, goszczenie w ich domach, to podobnie: poznawanie nieznanego, nierzadko zaskakującego. Wreszcie własne zachowania: niecodzienne, nowe, bo nowy i niecodzienny jest świat, który nas otacza i to co robimy. To, jak funkcjonujemy w obliczu tych nowych, daje nam nową wiedzę o nas samych, wiedzę, której być może inaczej byśmy nie zdobyli.
Nazwy geograficzne ujęte w opracowaniu Komisji Nazewniczej przy Głównym Geodecie Kraju podano wg zaleceń tej komisji, a pozostałe wg własnej propozycji. Dla jasności podaję spis użytych nazw oraz ich zapis stosowany najczęściej w opracowaniach anglojęzycznych: Bagha (Bagha), Baralacza La (Baralacha La), Bjas (Beas), Czandigarh (Chandigarh), Ćandra (Chandra), Darcza (Darcha), Dżammu i Kaszmir (Jammu and Kashmir), Gotunta La (Gotunta La), Hemis (Hemis), Himaćal Pradeś (Himachal Pradesh), Jarszun (Yarshun), Kjelang (Keylong), Lahaul (Lahaul), Leczulung (Lachulung La), Leh (Leh), Manule (Manule), Marszun (Marshun), Morang La (Morang La), Neki La (Nakee La), Nialo Kuntse La (Nyalo Kuntse La), Padum (Padum), Pang (Pang), Pir Pandźal (Pir Panjal), Puktal (Phukthal), Rohtang La (Rohtang La), Satak (Satak), Serczu (Serchu), Stod (Stod), Stongde (Stongde), Szingri Czu (Shingri Chu), Śiwalik (Shiwalik), Tandi (Tandi), Toze Czu (Toze Chu), Tsarab Czu (Tsarab Chu), Zara Czu (Zara Chu), Zaskar (Zanskar). Zobacz też ten wpis dotyczący nazw geograficznych na moim blogu.
Powyższe zdjęcia zostały wykonane aparatem Canon F-1 na materiale odwracalnym Fuji. Zapraszam do obejrzenia zdjęć tej części Ladakhu:
Kopia tego postu dostępna jest w serwisie Blogspot.com. Jeśli masz ochotę skomentować – możesz zrobić to tam.